30 maja 2017
Poznajemy Ojcowiznę 2017
Finały
Finał XXIV Konkursu „Poznajemy Ojcowiznę” w roku 2017 odbyły się w Witnicy, niewielkim miasteczku dwadzieścia kilometrów na zachód od Gorzowa Wlkp. Jak zawsze, uczestniczyli w nim uczniowie nagrodzeni w poszczególnych kategoriach wiekowych. Tym razem, wraz z opiekunami, było ich nieco ponad sto.
Uroczystość wręczenia nagród miała miejsce w sobotę, 27 maja. Wcześniej, także poprzedniego dnia, ale i w niedzielę organizatorzy przygotowali dla Laureatów szereg wycieczek, będących nagrodą za trudy pisania pracy, ale też i zbierania materiałów do niej.
Spacer z przewodnikiem
Pierwszego dnia uczestnicy mogli zapoznać się z samą miejscowością. Witnica ma połączenie kolejowe, zresztą od 1857 roku przez cały czas kursują tamtędy pociągi. To przez Witnicę właśnie poprowadzono linię kolejową z Berlina przez Kostrzyn, Gorzów, Krzyż, Chojnice, Tczew aż do Królewca. Dziś – paradoksalnie – znów łatwiej dojechać stamtąd do Berlina, aniżeli do Warszawy. Do stolicy Niemiec jest bezpośrednie połączenie, do Warszawy – nie...
Na spacerze przewodnik opowiadał m.in. o historii miasteczka. Uczestnicy zwiedzili Muzeum Chwały i Oręża Polskiego, a wieczorem zostali przywitani w sali konferencyjno-widowiskowej Regionalnego Centrum Ratownictwa przez organizatorów z PTTK i władze miasta.
Wizyta w Parku Drogowskazów
Drugiego dnia zorganizowano wycieczkę autokarową. Uczestnicy Zlotu zostali podzieleni na trzy grupy, bo ponad setka osób naraz stratowałaby się wzajemnie w każdym obiekcie. „Moja” grupa zaczęła od Parku Drogowskazów i Słupów Milowych Cywilizacji.
To plenerowa wystawa wszelkiego rodzaju oznakowań, jakie przez ostatnie sto i więcej lat stało przy drogach, wskazując kierunek i informując podróżnych, gdzie są. Niestety, a może na szczęście, niemal wszystko tam to kopie. Zobaczyć tu można m.in. kopię pierwszego polskiego drogowskazu z Konina, kopie płaskorzeźb z pomnika Budowy Szosy Brzeskiej – pierwszego bitego traktu na ziemiach polskich, semafor, słupki przydrożne. Jest też kopiec Koziołka Matołka usypany nie przez kogoś innego, tylko przez same dzieci.
Wstęp na teren placówki jest bezpłatny i niestrzeżony, każdy o dowolnej porze może się tam znaleźć. Chętni więc do zniszczenia zabytków (choćby przez bezmyślne graffiti) pewnie znaleźliby się dość szybko.
Ogród Dendrologiczny
i Park Dinozaurów
Kolejnym celem sobotniej wycieczki była śmiała inwestycja gorzowskiego PTTK w bazę noclegową, którą uczyniono w kilkanaście już lat nieczynnej szkole podstawowej. Obiekt przyjmuje pierwszych, choć mało wymagających turystów, ale cały czas jest jeszcze remontowany. Obok niego urządzono... ogród dendrologiczny – znakomity pomysł na arcyciekawe zagospodarowanie przestrzeni. Rosną tam m.in. takie drzewa, jak miłorzęby, metasekwoje (dorastające do 120 metrów wysokości), klony czy cisy. Wszystko jeszcze bardzo młode, ale są okazy rosnące nawet półtora metra rocznie, więc już za parę lat wygląd ogrodu zmieni się nie do poznania. Co ciekawe, większość sadzonek pochodzi z darowizn, ofiarodawcy mogą pochwalić się tabliczkami przy roślinach... Park Dinozaurów był jednak dla najmłodszych uczestników najciekawszym elementem wycieczki, można by powiedzieć hitem dnia. A gdyby dodać do tego jeszcze fakt, że opiekował się nami znakomity przewodnik, który o prazwierzętach wiedział praktycznie wszystko, to radość zwłaszcza maluchów była naprawdę wielka. Lecz to, co dobre, szybko się kończy, więc równie szybko wróciliśmy do bazy, by zjeść obiad i przygotować się do wieczornej Gali.
Zamiast ogniska...
Zrobiło się już dość późno – pora na kolację. Dobrym zwyczajem jest zastąpienie sobotniej kolacji – ogniskiem, które gdzie by nie było, przeniesie każdego turystę na brzeg rzeki, na łagodne stoki Gorców czy Bieszczadów, do przygody, która chowa się tam za każdym drzewem, a słychać ją w każdym trzasku łamanych gałązek w lesie. To ognisko właśnie jest synonimem turystyki prawdziwej, nieskrępowanej jeszcze przepisami, zakazami, nakazami i pozwoleniami. To przy ognisku i dźwiękach gitary tworzy się ten klimat, nieosiągalny nigdzie indziej, na żadnej wycieczce, na żadnym spotkaniu. Nie zastąpi tego żadna biesiada z gotowymi, choćby najsmaczniejszymi potrawami z grilla. Trzask pękających w ogniu gałązek, zapach żywicy i dymu, smak samodzielnie upieczonych kiełbasek stanowią o jego uroku. A jeśli do tego dodać opowieści „włóczykijów”, dźwięk piosenek harcerskich i turystycznych – a wytrawnych trampów przecież nie brakowało – to takie ognisko mogło zapaść młodym ludziom głęboko w pamięć. Szkoda, że tego akurat zabrakło, zamiast ogniska przygotowano jedynie posiłek plenerowy przy głośnej, uniemożliwiającej nawet spokojną rozmowę muzyce. Podwójn ie szkoda, bo i pogoda dopisała, i warunki terenowe były znakomite.
Ostatni dzień
Na niedzielę był zaplanowany wyjazd do Parku Narodowego Ujście Warty. Niestety, okazało się, że mimo słonecznej i suchej aury dojazd na uzgodnione wcześniej miejsce okazał się niewykonalny ze względu na fatalnie podmokły stan dróg w Parku. Wobec tego organizatorzy błyskawicznie zaproponowali wyjazd nad Jezioro Wielkie, miejsce letniego odpoczynku witniczan już od wielu, wielu lat. I rzeczywiście, okolica piękna. Ciekawostką jest fakt, że rekreacyjnie zagospodarowali to miejsce już sto lat temu Niemcy, stawiając tam Gasthof, gdzie można było i zjeść, i napić się piwa po tygodniowej harówce. A gdy ktoś wypił jeden kufel za dużo,
zawsze mógł skorzystać z oferowanego na poddaszu noclegu.
Jezioro przed wojną nazywało się Großsee, prawdopodobnie dlatego, że postawiono na wypływającym z niego strumyku zastawkę, która spowodowała podniesienie się poziomu wody w zbiorniku aż o trzy metry. Jezioro wówczas bardzo zwiększyło swoją powierzchnię (i głębokość), więc dostało adekwatną nazwę – Jezioro Wielkie. Gospodarni Niemcy pomyśleli o wszystkim. Do zastawki zamontowano niewielką turbinę, która zamieniała energię spadającej z trzech metrów wody na prąd dla Gasthofu. Dziś poza zastawką jest pusty plac, na który miejscowi przyjeżdżają na grilla. Nic więcej. No może poza dziką plażą i bardzo czystą wodą w otoczonym lasem jeziorze. Warto tu zajrzeć z namiotem!
Ostatnim punktem naszej nielicznej już wycieczki był pałac w Dąbroszynie. Niegdyś pyszna własność pruskiego marszałka, dziś opuszczony, szuka swojego nowego właściciela. Cena „okazyjna” – dwa miliony złotych. Niestety, ogrodzony i zamknięty na cztery spusty, tak że nikt nie mógł zobaczyć od wewnątrz, „czy warto”.
Zobaczyliśmy natomiast piękny park z mnóstwem starych drzew zasadzonych rękoma ogrodnika marszałka, bo niektóre z nich są rówieśnikami pałacu, w tym trzystuletni miłorząb, podobno z najgrubszym pniem w Polsce. Przy pałacu – kościół z kryptą, w której znajdują się prochy właściciela stojącej obok rezydencji. Legenda mówi, że pochowano go tam m.in. z drogocenną szpadą, która zaginęła z otoczenia von Schöninga wraz z jego śmiercią. Trumnę później otwierano niejednokrotnie, ale nic nie znaleziono. Ostatnio – na wiosnę 1945 roku, gdy fundamientalno abyskali wieś dwariec, no nicziewo nie naszli. A może naszli, ale nie skazali...
Za to znaleźli coś Niemcy, gdy kilkanaście lat temu kilku z nich przyjechało na wycieczkę krajoznawczą w okolice Dąbroszyna. Zakwaterowali się w hotelu w Kostrzynie, następnie wieczorem taksówką przyjechali w okolice nieodkrytego przez sześćdziesiąt lat (!) bunkra, odkopali wejście i... następnego dnia już ich nie było. Nawet rolnik, na którego polu stał zakopany bunkier, do dziś nie wie, co się stało...
Czas szybko mija. „Nagle” okazało się, że został nam już tylko wspólny obiad i to niestety w niewielkim już gronie. Większość uczestników nie mogła zostać do końca – szkoda! Ale przecież do domu, do którego nierzadko kilkaset kilometrów, trzeba wrócić, a następnego dnia do szkoły...
Mimo zmęczenia i niewyspania miny wszystkich były pełne zadowolenia i ochoty do udziału w kolejnym Zlocie, tym razem w Rzeszowie. Ale łatwo nie będzie...
Do zobaczenia na następnym, jubileuszowym, XXV Konkursie „Poznajemy Ojcowiznę”!
Kliknij miniaturkę i otwórz katalog ze zdjęciami
![]() |
![]() |
![]() |
|